Adrian Jarzębowski - Dawca komórek macierzystych

16.04.2021

Moja przygoda rozpoczęła się na lotnisku, kiedy byłem w trakcie rozpakowywania z auta wakacyjnego bagażu. Był środek upalnego sierpnia, kiedy dostałem telefon od pracownika DKMSu, który zapytał mnie, czy miałbym chwilę na krótką rozmowę. Miałem trochę czasu, zaproponowałem jednak, aby mój rozmówca oddzwonił za piętnaście minut. Okazuje się, że właśnie te piętnaście minut trwało niczym najdłuższy czas oczekiwania w moim życiu.

Idąc na lotnisko, w głowie kłębiło mi się wiele różnych pytań, czy to już, jak w tak krótkim czasie (minęło już parę lat, ale człowiek nigdy nie jest w stanie owej sytuacji przewidzieć, więc można powiedzieć, iż było to dla mnie zaskoczeniem) znaleźli mojego bliźniaka genetycznego. Sądziłem, że może to być jedynie jakiś błąd w bazie danych wymagający wyjaśnienia. Pracownik DKMSu zadzwonił równo po piętnastu minutach, a już po trzech pierwszych zdaniach wiedziałem, jaki będzie charakter rozmowy. Fakt tego, że może być ktoś, komu mogę pomóc - prawdziwie budujące uczucie.

Kilka lat wcześniej rejestrowałem się w sposób świadomy, istota tego faktu nie pozwalała mi na wycofanie się, nie mogłem najpierw się deklarować, a później odbierać komuś nadziei, więc bez zastanowienia powiedziałem: „Tak. W dalszym ciągu deklaruję gotowość do oddania komórek macierzystych”. Kilka kolejnych tygodni było etapem oczekiwania na badania w jednej z polskich klinik zajmujących się przeszczepem komórek macierzystych oraz na ostateczne zakwalifikowanie mnie jako zdrowego dawcy.

Zdecydowanie najgorszym etapem mojej drogi do bycia szczęśliwym dawcą przeszczepu były ostatnie dni przed pobraniem, kiedy przyjmowałem zastrzyki z czynnikiem wzrostu, na który mój organizm niestety źle reagował. Ból jednak ustąpił już po pierwszym dniu pobrania, a podczas drugiego dnia czułem już tylko niesamowitą euforię i spełnienie, że mogłem zrobić to, o czym zawsze marzyłem, czyli zawalczyć o czyjeś życie w sposób bezpośredni. Byłem zmęczony, ale szczęśliwy, otrzymując odznakę od dyrektora kliniki miałem na twarzy niesamowity uśmiech, a zwieńczeniem mojej przygody był moment, kiedy godzinę po pobraniu, jedząc wyczekany i zasłużony obiad, dostałem telefon od koordynatora pobrania z trzema informacjami dotyczącymi biorcy. Nigdy bym też nie pomyślał, że mój bliźniak genetyczny mógłby być moim ojcem i mieszka w Stanach Zjednoczonych.

Dziękuję wszystkim za wsparcie, dziewczynie, która towarzyszyła mi podczas pobrania, rodzinie, która otoczyła mnie opieką, przyjaciołom za ciepłe słowa oraz wszystkim, którzy cały czas byli gdzieś obok, koordynatorowi DKMS, wszystkim tym, których dzięki tej przygodzie poznałem.

Ty też możesz uratować komuś życie!