Nic nadzwyczajnego
Tak jak film z Cezarym Pazurą w roli głównej o tytule „Nic śmiesznego” był komedią (czarną co prawda, ale komedią) tak ja upieram się przy określaniu gestu, który według wszystkich dookoła jest uratowaniem komuś życia - „niczym nadzwyczajnym”. Kilka dni temu zostałem dawcą szpiku. Tak jak wspomniałem na wstępie wszyscy dookoła egzaltują się tą sytuacją, wszyscy za wyjątkiem mnie. Dla mnie w żadnym momencie nie było to nic nadzwyczajnego.
Oddanie próbek (wymazu śliny z policzków) i wypełnienie papierów w grudniu zajęło mi 10-15 minut – nic nadzwyczajnego, w kolejce do dziekanatu marnuję zazwyczaj więcej i to bezproduktywnie. DKMS przyszła jak przysłowiowa góra do Mahometa wystawiając swoje stoisko na mojej uczelni. Istnieje też opcja wysłania przez Fundację zestawu pod wskazany adres – nie ruszając się z domu (no chyba, że na pocztę, aby zestaw odesłać) możemy zarejestrować się w bazie dawców – opcja dla leniwych albo zapracowanych.
Telefon z Fundacji w marcu o tym, że zostałem wytypowany jako potencjalny dawca – będąc szczerym to był chyba jedyny moment, w którym przeszedł mnie mały dreszcz, bo nie sądziłem, że to wydarzy się w ogóle albo że wydarzy się tak szybko, ale jak szybko dreszcz (a właściwie zaskoczenie) przyszedł, tak szybko odszedł.
Wypełnienie wywiadu medycznego i wysłanie go do Fundacji trwało może z 15 minut – nic nadzwyczajnego.
Dwukrotne szczegółowe badania krwi w Poznaniu w kwietniu i w maju – nic nadzwyczajnego. Jedno na Wildzie, drugie pod nosem na Poligrodzie, w sumie może z godzina czasu.
Szczegółowe ostateczne badanie w Krakowie – nic nadzwyczajnego. Z tego co pamiętam obejmowało EKG, RTG, ponowne badania krwi i USG. Niecałe 2h w szpitalu, łącznie z 8h w Krakowie i około 12h na podróże w obie strony – przynajmniej była okazja spokojnie poczytać książkę, na co jest coraz mniej czasu. A! I DKMS zapewnia zwolnienie lekarskie dla pracodawcy, więc nic się nie traci.
Seria zastrzyków z czynnikiem wzrostu – prawie nic nadzwyczajnego. Piszę prawie, bo nie przemogłem się, aby wstrzykiwać je sobie sam, ale miałem na szczęście przez te cztery dni anioła stróża, który pomógł mi w tym i nie tylko w tym. Same zastrzyki śmiesznie proste (pomijając moją barierę psychologiczną wkłuwania w siebie igły) i niemal bezbolesne. Skutki uboczne, czyli ogólne zmęczenie, nie są bardziej dokuczliwe niż przeciętne przeziębienie i mijają stosunkowo szybko.
Akt finalny, czyli pobranie szpiku w Krakowie – kompletnie nic nadzwyczajnego. Wpięta rurka w lewe ramię, wpięta w prawe, po drodze wirówka, która zbiera z krwi to, co biorcy potrzebne i tyle. 5-6h na fotelu podłączonym do takiej aparatury i to wszystko. Po parunastu minutach dowiaduję się czy ilość komórek jest wystarczająca i można już wracać do domu.
Czemu nie jest dla mnie to nic nadzwyczajnego? Bo nie dałem z siebie przy tej okazji praktycznie nic – trochę swojego czasu i zmęczenia (wszystkie koszty związane pobytem i podróżą do Krakowa pokrywała Fundacja). Jeśli już się uprzeć i mówić o tym, że uratowałem komuś życie, to na pewno nie uczyniłem tego w sposób heroiczny – nie wyniosłem nikogo z płonącego budynku, nie oddałem nikomu nerki albo innego organu (to co z siebie dałem regeneruje się w ciągu kilku, kilkunastu dni), nie poświęciłem zdrowia ani życia, tak jak robią to niekiedy bohatersko matki dla swoich dzieci. Nie zrobiłem nic nadzwyczajnego. Zrobiłem coś, co może zrobić niemal każdy i każdy jest w stanie to zrobić. Dlatego zachęcam Was wszystkich do zarejestrowania się w bazie dawców. Jak nauczyła mnie pewna bardzo ważna osoba człowiek nie żyje sam dla siebie, ale dla innych ludzi, więc jeśli możemy zrobić dla drugiej osoby coś nadzwyczajnego nie robiąc przy tym nic nadzwyczajnego, to tym bardziej to zróbmy.