Kamil Kamiński - Dawca komórek macierzystych

16.04.2021

Napisać historię dawcy wcale nie jest tak prosto. Odtworzyć w głowie to wszystko, co człowiek przeżył, czego doświadczył - raczej niewykonalne. Historia jest po to, aby inni mogli ją przeczytać, zapamiętać najważniejsze informacje i podjąć decyzję.

Moja przygoda z fundacją DKMS rozpoczęła się na początku stycznia 2012 roku. Właśnie tego dnia wysłałem do Warszawy swoje 'pałeczki', które wcześniej otrzymałem pocztą. Zrobiłem wymazy z jamy ustnej i odesłałem do stolicy. W ogóle do zarejestrowania na stronie dawców namówiła mnie siostra, która sama 2 lata wcześniej dokonała tego na "Dniu Dawcy" w moim rodzinnym mieście. Trochę się bałem. Bo człowiek się boi, a sam nie wie czego, ale decyzja została podjęta, klamka zapadła i wrzuciłem kopertę do skrzynki i myślałem, że na tym wszystko się skończy.

Kilka miesięcy później otrzymałem kartę dawcy. Jak pięknie się ona prezentuje w portfelu zaraz obok ślicznego, czerwonego puzzla - symbolu fundacji. I w tym samym miesiącu, parę dni później zadzwonił telefon. "Obcy numer, kierunkowy z Warszawy. Pewnie to "Pani z Orange" coś chce mi zaproponować" - pomyślałem sobie. Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem głos pana Andrzeja, który poinformował mnie, że znalazła się osoba, która potrzebuje mojej pomocy. Bez wahania potwierdziłem, że podtrzymuję decyzję bycia dawcą i czekałem na dalsze informacje.

Jestem osobą bardzo niecierpliwą i najgorsze dla mnie było oczekiwanie na potwierdzenie typizacji (stwierdzenie, czy mam taką samą zgodność tkankową jak potencjalny biorca). Zaraz po pobraniu krwi czekałem na słowa od kogoś z fundacji: "Tak, może pan być dawcą". Trochę się zaniepokoiłem, gdy dowiedziałem się, że muszę znów oddać krew, bo klinika chce coś dokładniej przebadać. Pomyślałem sobie, że z pewnością coś jest nie tak, jak powinno być. Ale wcale tak nie było, bo po paru tygodniach znów telefon z fundacji, że typizacja wypadła pomyślnie.

Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Badania w Warszawie: EKG, USG brzucha i przemiła rozmowa z doktorem Emilianem. Na podstawie których zostałem zakwalifikowany jako dawca. Otrzymałem termin pobrania komórek macierzystych, gdyż w moim przypadku wybrano tę metodę. Jest jeszcze drugi sposób - z talerza kości biodrowej, na który w razie potrzeby też się zgodziłem. Ale akurat w moim przypadku wybrano komórki macierzyste z krwi obwodowej. Otrzymałem czynnik wzrostu z dokładną rozpiską, kiedy i jaką dawkę leku przyjąć. Robiłem sobie sam zastrzyki w brzuch, po których trochę źle się czułem: ból głowy, łamanie w kościach i jak to mężczyzna upierałem się, że nie potrzebuję tabletki, że mi samo przejdzie. Ale dozwolone jest zażywania leku przeciwbólowego. Zwykły Apap uśmierza ból. I później już brałem tabletki, bo po nich ból szybko mijał, a ja czułem się jak nowo narodzony.

Do szpitala przy ulicy Banacha w Warszawie udałem się z moją dziewczyną, która towarzyszyła mi cały czas w czasie pobrania. Ciepłe przyjęcie przez personel szpitala, miłe rozmowy, uśmiechy i niesamowite poczucie humoru - to wszystko, co będę wspominał z uśmiechem na twarzy. Na początku zostało mi zmierzone ciśnienie, potem morfologia, wytłumaczenie, jak będzie przebiegać pobrania i tyle... Nic nie boli, wszystko pod nadzorem opieki medycznej. Ciągłe pytania: czy wszystko w porządku, czy nie chce się czegoś napić, coś zjeść. I ja siedzący na wygodnym fotelu, wpatrujący się w woreczek, który z każdą godziną wypełnia się komórkami. Pobranie trwało 4,5 godziny. Ale naprawdę bardzo szybko to wszystko 'przeleciało'. Jednym z śmieszniejszych momentów jest 'oddawanie moczu', gdy zachce się człowiekowi sikać. Do dziś śmieję się z tego, ale nawet na to są w klinice przygotowani: parawan, kaczuszka i już po sprawie:) Po oddaniu komórek macierzystych zostało jeszcze oczekiwanie, czy będę musiał przyjść drugi na raz na dobranie, czy komórek będzie odpowiednia ilość. Akurat w moim przypadku skończyło się na jednej wizycie, choć z miłą chęcią przyszedłbym drugi i nawet trzeci, gdyby zaszła taka potrzeba. I jak wychodziłem ze szpitala, a raczej 'wylatywałem' duma mnie rozpierała.

Zaraz potem telefon od Pani Zuzanny, że oddawałem szpik dla kobiety z Polski. Ale dla mnie najważniejsze jest, że pomogłem człowiekowi, który potrzebował akurat mnie. Niesamowite uczucie - mam trzecią siostrę i to w dodatku bliźniaczkę genetyczną. Nie mogę się doczekać, aż ją poznam, ale na to przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Teraz tylko czekam na jakieś informacje na temat stanu zdrowia tej kobiety. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży i już niedługo będzie cieszyć się życiem jako zdrowy człowiek, który wygrał walkę z białaczką.

Na koniec chciałbym podziękować wszystkim z fundacji DKMS, pracownikom szpitala przy ul. Banacha, obsłudze hotelu "De Silva”, gdzie mogłem się zatrzymać w komfortowych warunkach oczekując na badania i oddawanie szpiku, a także mojej dziewczynie Kamilce, która dzielnie mnie wspierała i która była przy mnie cały czas:)

I na koniec. To zdjęcie jest trochę 'udawane'. Tak naprawdę cały czas tryskałem humorem i śmiałem się do rozpuku. Chciałem tylko troszkę podroczyć się z osobami, które uważają, że to wszystko jest bolesne lub niebezpieczne...

Ty też możesz uratować komuś życie!