Mimo, że kilkukrotnie słyszałem to określenie w odniesieniu do siebie w trakcie procesu dawstwa, nie czuję się bohaterem. Decydując się na oddanie komórek macierzystych nie kierowała mną nawet jakaś ponadprzeciętna chęć pomocy. Uważam, że w takim przypadku dawstwo jest najzwyczajniej zachowaniem słusznym i przyzwoitym.
Tym natomiast, co sprawia, że myśląc o mojej historii związanej z dawstwem, czuję ciepło na sercu, to świadomość, że dałem komuś szansę na wyzdrowienie ze śmiertelnej choroby. że ktoś nieznajomy, daleko stąd, zachorował i żył ze świadomością, że może umrzeć, że pojawiła się dla niego szansa na wyzdrowienie dzięki przeszczepowi od dawcy niespokrewnionego,że poszukiwania odpowiedniego dawcy były owocne, i że dawca ten, w tym przypadku ja, podtrzymuje wolę oddania szpiku. Sam nigdy nie chorowałem na żaden nowotwór, jednakże zetknąłem się z nimi zarówno w życiu prywatnym jak i na polu zawodowym w wystarczającym stopniu, by wiedzieć, że najgorszym w walce z nowotworem nie jest sama ciężka choroba- jest nim brak nadziei na wyzdrowienie. Mi było dane dać komuś potrzebującemu tę nadzieję.
To naprawdę jest wspaniałe uczucie.
Wydaje mi się, że o możliwości leczenia nowotworów krwi przeszczepem szpiku oraz o samej idei dawstwa z tym związanej wiedziałem od dawna.. Pamiętam natomiast bardzo dobrze stanowisko rejestracji potencjalnych dawców w korytarzu mojej uczelni, które zwróciło moją uwagę pewnego popołudnia na pierwszym roku studiów. Dwie przemiłe studentki wyjaśniły mi wtedy czym zajmuje się Fundacja DKMS, jak mogę zostać potencjalnym dawcą, a ja nie dalej niż 7 minut później odwdzięczyłem im się wypełnionym formularzem i wymazówkami, którymi dla potrzeb określenia wstępnej zgodności tkankowej musiałem jedynie pogładzić wewnętrzną stronę swojego policzka. W tamtym momencie przekonany byłem, że szansa, bym faktycznie został dawcą jest zbliżona do szansy wygrania w Dużego Lotka, więc dość szybko zapomniałem o całym wydarzeniu.
Minęły 4 lata zanim otrzymałem telefon z Fundacji. Kiedy koordynator poinformowała mnie, że zostałem wytypowany jako dawca dla chorego biorcy, na początku nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Pomyślałem wtedy, że zarejestrowanie się jednak nie było na nic, dzięki czemu teraz akurat ja mam szansę dać komuś szansę na wyzdrowienie. Następnie wydawało mi się, że jest to sytuacja nagląca, wymagająca z mojej strony działania bez zwłoki, stawienia się w jakimś szpitalu w przeciągu kilku dni, by pobrano mój szpik dla potrzebującego chorego jak najszybciej. Koordynator ostudziła jednak mój entuzjazm tłumacząc jak cała procedura się odbywa. Jak się później okazało w moim przypadku trwała ona trzy miesiące. Nie mogłem się też dowiedzieć na tym etapie kim jest biorca.
Wiadomością o tym, że zostanę dawcą podzieliłem się z bliskimi i przyjaciółmi. Większość od razu bardzo mnie wspierała, podkreślając, że to wspaniała postawa pomóc nieznajomemu w potrzebie. Niektórzy byli nieco zaniepokojeni, choć jak się później okazało wynikało to z ich niewiedzy dotyczącej samej procedury pobrania szpiku, w moim przypadku konkretniej komórek macierzystych z krwi obwodowej, która była kompletnie nieinwazyjna. Komórki macierzyste oddawałem dla pewnej dorosłej Niemki, o czym dowiedziałem się już po pobraniu, i z którą jeszcze nie mogłem mieć kontaktu. Z jednej strony jestem ciekaw, czy udało się mojemu biorcy wyzdrowieć, a z drugiej wiem, że istnieją przepisy regulujące kontakt dawców i biorców, które nas obowiązują.
Nie wiem czy kiedykolwiek nawiążemy kontakt, który będzie możliwy dopiero za jakiś czas, gdyż wymaga to woli obu stron. Zrozumiałbym i uszanowałbym, gdyby mój biorca nie chciał się ze mną skontaktować. Póki co pozostaje mi czekać i życzyć Jej zdrowia. Każdy dawca jest „zarezerwowany” dla „swojego” biorcy na dwa lata, w razie nawrotu choroby - znów będę gotów oddać szpik.