Moja historia z DKMS-em rozpoczęła się zwyczajnie. Będąc na drugim roku studiów, spotkałam znajomą. W czasie rozmowy zwróciłam uwagę na logo DKMS na jej koszulce. Długo rozmawiałyśmy. Uzmysłowiła mi, że każdy człowiek ma prawo do życia i że ja mogę być tą osobą, która da szansę na życie choremu. Podjęłam decyzję i zarejestrowałam się do bazy potencjalnego dawcy.
W tamtym czasie, pomimo przekonania o słuszności podjętej decyzji, trudno mi było uwierzyć, że gdzieś tam żyje mój bliźniak genetyczny i właśnie on będzie potrzebował mojej pomocy. Byłam przekonana, że takie historie dzieją się w filmach i mam wręcz zerowe szanse zostać dawcą. Dlatego też z biegiem czasu przestałam o tym myśleć.
W pierwszym tygodniu po obronie magisterki jedna z koleżanek zaprosiła mnie na weekend panieński nad Solinę. Już pierwszy dzień pobytu okazał się dla mnie pełnym niespodzianek. Z samego rana dostałam wiadomość, że zostałam przyjęta do pracy i gdy później, ponownie zadzwonił telefon byłam przekonana, że to ktoś w związku z nią. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że to z Fundacji DKMS. Poinformowano mnie, że mój bliźniak genetyczny, potrzebuje mojej pomocy. Czy zgodziłam się bez wahania? – TAK! Pytania zaczęły pojawiać się później. Czy to boli? Czy z pasa biodrowego? Czy jest to niebezpieczne? Ja przecież tak bardzo boję się widoku krwi i strzykawek!
Po kilku dniach uświadomiłam sobie, że ten cały strach jest po prostu wynikiem mojej niewiedzy. Wiele wątpliwości rozwiała mi pani z DKMS, do której mogłam zawsze zadzwonić, która spokojnie, rzeczowo i co najważniejsze bez nacisków odpowiadała na moje pytania. Jednak przekonanie i myśl, że nie mogę pozwolić komuś umrzeć, że zrobię wszystko aby spróbować i darować mu szansę na życie, upewniały mnie co do słuszności podjętej decyzji.
W pierwszym tygodniu, zostałam skierowana na badania krwi, już w kolejnym dostałam informację o potwierdzonej zgodności. Ze względu na zły stan zdrowia biorcy, pobieranie zostało odłożone. Kolejne dwa tygodnie bardzo mi się dłużyły. Cały czas czekałam na „zielone światło”, które pozwoli kontynuować dalszą procedurę.
Wreszcie został wyznaczony termin. Przeszłam kolejne szczegółowe badania, dostałam strzykawki z czynnikiem wzrostu i instrukcje jak mam z nimi postępować. W międzyczasie przeczytałam wiele historii innych Dawców. Te informacje podbudowały mnie psychicznie. Gdy w trzecim dniu przyjmowania zastrzyków nie czułam się najlepiej, myślałam tylko o tym, że dla mnie to chwilowy ból, który minie, a ja być może uratuję komuś życie. Tak naprawdę, w moim przypadku, „ból” to dużo powiedziane, zwykła tabletka przeciwbólowa załatwiła sprawę.
W dniu pobrania przybyłam do kliniki na godz. 7:00. Przemiła pani pielęgniarka towarzyszyła mi podczas całego zabiegu. Sam proces oddawania nie był bolesny, to tylko dwa wkłucia. Przepływ krwi nie jest praktycznie odczuwalny. Informację, o tym, że moje komórki macierzyste właśnie jadą do chorego w Szwajcarii, otrzymałam jeszcze tego samego dnia.
Dzisiaj wiem, że strach ma wielkie oczy i gdybym teraz ponownie stanęła przed taką możliwością nie zawahałabym się ani minuty. Trzymam mocno kciuki i czekam na wiadomość z kliniki mojego bliźniaka genetycznego. Życzę mu szybkiego powrotu do zdrowia.