Decyzja o tym, by zapisać się do bazy DKMS, nie budziła żadnych wątpliwości. Myślałam sobie, że jeśli jest tak „prosty” sposób na ocalenie czyjegoś życia, to nie można się zastanawiać. Jako potencjalny dawca zarejestrowałam się w 2012 roku. Pierwsze kroki były bardzo proste, wystarczyło wysła ć pałeczki z wymazem z buzi i oczekiwać na wiadomość. Po kilku miesiącach otrzymałam kartę wraz z indywidualnym numerem dawcy. Prawdopodobieństwo zgodności genetycznej jest bardzo małe,dlatego nie sądziłam, że kiedykolwiek będę mogła komuś pomóc.
Minęło kolejne kilka, a może kilkanaście miesięcy… Pamiętam, że tego dnia wracałam z pracy, otrzymałam maila. To była TA wiadomość, informacja o tym, że prawdopodobnie mam bliźniaka genetycznego, który potrzebuje mojej pomocy. Mieszanka wszystkich emocji z trudem pozwoliła mi wrócić do domu. Ochłonęłam trochę i zadzwoniłam do fundacji, chciałam wiedzieć czy na pewno… Kiedy wszystko się potwierdziło, zaczęłam myśleć o TEJ osobie, kim jest, ile ma lat, jak wygląda, skąd pochodzi. Dalsza procedura do czasu pobrania trwała dwa miesiące. Strach przed igłą narastał. Walka rozsądku z egoizmem – z jednej strony panika przed igłą, przed bólem, a z drugiej myśl, że ktoś czeka na wartość absolutną, jaką jest życie. Nie pozostawiło to żadnych wątpliwości…
Pobranie odbyło się w czerwcu, był to bardzo trudny dzień, w którym musiałam pokonać swoją fobię do igieł. Przez 6 godzin, bo tyle trwało pobranie komórek macierzystych, byłam bardzo zdenerwowana i pełna obaw, czy wszystko się uda. Zamartwiałam się nad tym, czy uzbiera się odpowiednia ilość komórek i czy na pewno ocalą one życie osoby, która na nie czeka. Mój biorca potrzebował bardzo dużej ilości komórek, w związku z tym była konieczność przeprowadzenia pobrania następnego dnia. Po pobraniu poczułam wielką ulgę i satysfakcję. Moje komórki pojechały do sąsiada zza granicy, jest to mężczyzna w podobnym wieku do mojego. Trzymam kciuki za jego powrót do zdrowia i czekam na dobre informacje na temat tego, jak się czuje.
Zdanie: „Ty też możesz uratować komuś życie!” nabrało innego znaczenia, jest zupełnie prawdziwe.
W drodze powrotnej z kliniki, w której odbyło się pobranie, do mojej miejscowości nieustannie leciały mi łzy. Były to łzy szczęścia i radości.
Nie jestem bohaterką, uważam, że jest to powinność moralna, którą powinno się czynić.