Sylwia Mil - Dawczyni komórek macierzystych

13.08.2021

"Swoją historię z Fundacją DKMS rozpoczęłam jak miałam 17 lat. Mój kolega szukał wolontariuszy do pomocy przy rejestracji potencjalnych Dawców w moim rodzinnym mieście - Giżycku. Od razu się zgodziłam, bo uwielbiam pomagać innym i chciałam się przydać. Nie mogłam się wtedy jeszcze zarejestrować jako Dawca, więc cierpliwie czekałam do mojej 18-nastki.

Po 18 urodzinach wreszcie zamówiłam pakiet rejestracyjny przez Internet, wypełniłam formularz, pobrałam wymaz i odesłałam, nawet nie licząc na to, że kiedyś będę miała szansę komuś pomoc. Myślałam, że jeśli szanse na znalezienie „bliźniaka genetycznego” są tak małe, to na pewno moja pomoc nie będzie potrzebna.

Cały czas obalałam jednak mity na temat dawstwa szpiku i nakłaniałam znajomych do rejestracji. Dwa lata później, kiedy jeździłam hulajnogą po Sopocie, zadzwonił mój telefon. Na ekranie zobaczyłam nieznany numer, więc odrzuciłam połączenie. Kiedy później sprawdziłam skrzynkę e-mailową, przeczytałam wiadomość o tym, że mój „bliźniak genetyczny” potrzebuje mojej pomocy.

Byłam bardzo zszokowana tą wiadomością. Nie mogłam w to uwierzyć i na chwilę straciłam poczucie tego, co się dzieje wokół mnie. Naprawdę będę mogła pomóc! Odpisałam na maila i niedługo później rozmawiałam z koordynatorką z Fundacji, która wytłumaczyła mi, co dalej i jak wygląda pobranie. Oczywiście zgodziłam się na pobranie komórek macierzystych. Jeśli mam szansę uratować komuś życie, to koniecznie muszę to zrobić!

Dostałam skierowanie na masę badań, żeby sprawdzić, czy na pewno wszystko jest w porządku z moim zdrowiem. Na szczęście byłam zdrowiusieńka, więc w końcu został wyznaczony dzień pobrania komórek macierzystych. Przez cztery dni robiłam sobie zastrzyki w brzuch. Po przyjmowaniu czynnika wzrostu komórek czułam się trochę niekomfortowo, ale cel był więcej warty niż wszystkie niedogodności. Sam zabieg polegał na tym, że przez 6 godzin leżałam na fotelu, a krew przepływała z jednej ręki do drugiej przez separator komórek macierzystych.

Cały proces był dla mnie ogromnym przeżyciem, wywołującym jednocześnie ekscytację i przerażenie. Na początku miałam mnóstwo obaw i czułam stres, że coś się nie uda. Strasznie bałam się igieł i musiałam przezwyciężyć ten lęk.

Po wszystkim nie dochodziło do mnie to, że zrobiłam coś ważnego - dla mnie to było jak oddanie krwi. Jednak wielu znajomych i osób z rodziny mówiło mi, że jestem ich bohaterką! Sama świadomość, że ktoś żyje dzięki mnie bardzo uskrzydla i motywuje do dalszego pomagania. Bo pomaganie ma się w genach!"

Ty też możesz uratować komuś życie!