Jeśli to czytasz, to prawdopodobnie niedawno dostałeś telefon z informacją o tym, iż znalazł się dla Ciebie potencjalny biorca. Możliwe też, że trafiłeś tutaj, ponieważ rozważasz wprowadzenie swoich danych do rejestru potencjalnych dawców komórek macierzystych szpiku. Niezależnie w której z wymienionych sytuacji się znajdujesz (nawet jeśli trafiłeś na tę stronę z „przypadku”), chciałem serdecznie Ci pogratulować Drogi Czytelniku. Oznacza to bowiem, że ten najważniejszy krok w uczynieniu swojego oraz przede wszystkim czyjegoś życia lepszym, masz już za sobą.
Chodzi tutaj o to, iż każdy zainteresowany taką działalnością trzyma się tej jednej, uniwersalnej i pięknej idei, jaką jest pomoc drugiemu człowiekowi. Mimo, iż żyjemy w świecie, w którym brak wzajemnego szacunku, a tym bardziej brak chęci wyciągnięcia dłoni do drugiej osoby stara się skutecznie zakamuflować wszelkie przejawy empatii, to wciąż otacza nas pewien odsetek ludzi, skłonnych do jakiegokolwiek (większego lub mniejszego) oddania.
Właśnie taką szansę na pomoc innym postanowiłem spotęgować jakieś dwa lub trzy lata temu.
Jeszcze jako uczeń liceum, podczas zajęć lekcyjnych dowiedziałem się o możliwości zapisu do bazy dawców komórek macierzystych i szpiku kostnego. Bez głębszego zastanowienia, wraz z grupą swoich znajomych, opuściliśmy szkołę i udaliśmy się na miejsce, w którym przeprowadzane były zapisy do fundacji. W przeciągu kilku minut, po pobraniu wymazu z jamy ustnej mogliśmy udać się do domów. Po kilku tygodniach trafiła do mnie karta dawcy. Nastał okres ciszy. W życiu nastąpiło kilka zmian, związanych m. in. z rozpoczęciem nauki na uczelni w obcym mieście. Fundacja DKMS wzbogacała zawartość mojej skrzynki pocztowej, a także mailowej o kartki świąteczne lub dokumenty z informacjami dotyczącymi działalności na rzecz walki z białaczką. Bez obaw, nie są to zbędne reklamówki, lecz miły wyraz zainteresowania Waszą osobą ze strony fundacji, do której przynależycie – coś w stylu: „Nie zapominaj o nas, tak jak my nie zapominamy o Tobie. Dzień, w którym będziesz mógł uwolnić drugiego człowieka ze szponów białaczki może nadejść w każdym momencie”.
Tak też się stało. W maju 2014 roku odebrałem telefon i usłyszałem „Panie Tomaszu, czy podtrzymuje Pan swoją gotowość do oddania szpiku? Znalazł się konkretny biorca”. Jak łatwo się domyślić odpowiedź była twierdząca. Decyzja o pełnej gotowości podjęta została przecież dwa lata temu, w momencie podpisania dokumentów. Bardzo ważnym jest traktowanie swoich poczynań w sposób odpowiedzialny, nikt z nas nie chciałby przecież odebrać choremu realnej szansy na powrót do zdrowia. Tydzień po pierwszej rozmowie zorganizowano w najbliższym szpitalu pobranie mojej krwi do badań potwierdzających zgodność antygenową z biorcą oraz wykluczających problemy mogące uniemożliwić spełnienie roli dawcy. Nastał kolejny okres, tym razem nie był to okres ciszy, lecz czas spokojnego oczekiwania na wyniki. Przyznam, że całą przygodę przeżywałem bardzo „codziennie”, ponieważ wychodzę z założenia, że wszelką pomoc bliźniemu człowiek powinien traktować na równi z codziennymi obowiązkami. Mimo tego oczekiwanie na wyniki okazało się dosyć stresujące. Bałem się, że coś może wykluczyć mnie z tej możliwości, jaką dał mi los. Szczęśliwie, pewnego lipcowego poranka, zostałem wyrwany ze swoich zajęć przez telefon z informacją, że wyniki wypadły pomyślnie. W związku z koniecznością przejścia dodatkowego cyklu chemioterapii przez mojego biorcę badania wstępne oraz pobranie odbyły się dopiero po dwóch miesiącach.
Przenosimy się do początku września, kiedy to dowiedziałem się, że z dwóch stosowanych metod czeka mnie pobranie komórek macierzystych z krwi obwodowej. Wyruszyłem na pierwszą wizytę do kliniki w Dreźnie. Dotarłem do Wrocławia, skąd odebrał mnie tłumacz, kierowca i przewodnik w jednej osobie o imieniu Maciej. Wraz z Maciejem oraz drugą dawczynią – Klaudią, wyruszyliśmy do Drezna. Po niedługim czasie, całkowicie poświęconym na poznanie moich towarzyszy podróży (na prawdę świetni z nich ludzie), zameldowaliśmy się w hotelu. Następnego dnia czekała nas wizyta w klinice poprzedzająca oddanie komórek macierzystych. Po nieinwazyjnych, aczkolwiek dokładnych badaniach (EKG oraz USG jamy brzusznej) spotkaliśmy się z lekarką prowadzącą cały proces. Otrzymaliśmy czynnik wzrostu komórek macierzystych, który zdecydowaliśmy podawać sobie samodzielnie, w formie zastrzyków podskórnych. Wiem, że wśród niektórych ludzi w tym momencie pojawia się obawa co do krótko lub długoterminowych efektów ubocznych. Nie ma jednak najmniejszego powodu do zmartwień. Długoletnie doświadczenie w stosowaniu czynnika wykazało, iż może on powodować okresowe efekty uboczne w postaci objawów grypopodobnych, nie występujących we wszystkich przypadkach. Nie jest to jednak nic, co uniemożliwiłoby normalne funkcjonowanie. Sprawdziłem to na własnym przykładzie, gdyż w okresie przyjmowania czynnika pracowałem oraz spotykałem się ze znajomymi. Nie przeszkodziło mi to nawet w zagraniu ze swoim przyjacielem koncertu, który wymagał ode mnie sporego wysiłku fizycznego.
Czas po pierwszej wizycie w Niemczech minął nieubłaganie szybko. Nie zdążyłem nawet rozpakować do końca torby po pierwszym wyjeździe i znów siedziałem z Maciejem w samochodzie do Drezna. Tym razem skorzystałem z możliwości zabrania ze sobą osoby towarzyszącej. Dzień po przyjeździe do hotelu, z samego rana przekroczyłem po raz drugi próg kliniki. Ułożyłem się wygodnie na fotelu, pozwoliłem podłączyć się wyspecjalizowanej obsłudze do sprzętu medycznego (jedynie 2 igły) i oddałem się zawartości swojego odtwarzacza mp3. Po równym czasie dwóch albumów muzycznych (ok. dwóch godzin) dostałem informację, iż do końca pozostało mi około 1,5 godziny. Stężenie komórek macierzystych, które oddałem było na tyle zadowalające, że faktycznie po dodatkowym czasie niewiele ponad jednego przesłuchanego albumu muzycznego mogłem opuścić klinikę i wrócić do hotelu. Resztę dnia poświęciłem na zwiedzenie drezdeńskiej starówki, zjedzenie solidnego posiłku i uraczenie się lokalnym piwem wraz z osobą mi towarzyszącą. Po drugim noclegu wsiedliśmy z Maciejem do samochodu i powróciliśmy do swoich żyć.
Pokrótce tak wyglądała moja „historia dawcy”. Czytając z mniejszą dokładnością łatwo byłoby pomylić ją z kilkudniowym wyjazdem na urlop. W rzeczywistości jedyne co musimy poświęcić to odrobina swojego czasu. Czy jest to uczciwa cena za życie drugiej osoby? Odpowiedzcie sobie sami.