Artur Kowalczyk – fotograf

29.01.2021

Artur: jesteś bohaterem. Wspaniałą osobą. Jesteś naprawdę dobrym człowiekiem – te i podobne słowa usłyszałem od znajomych i rodziny, kiedy oddawałem szpik w lutym 2012 , a następnie w październiku tego samego roku. Imponowałem. Czy sam mam się za bohatera? Nie. Raczej za szczęściarza. Za wielkiego wygranego, który wypełnił formularz w odpowiednim dniu i zgarnął główną nagrodę. Oddając szpik wygrałem poczucie spełnienia, którego nie dadzą żadne pieniądze.

Rodzicom nieświadomego, wówczas półtora-letniego dziecka ofiarowałem bezcenną nadzieję na życie malucha. Wtedy nie wiedziałem czy chłopczyk przeżyje. Wiem, że zrobiłem wszystko, co mogłem. Jestem spełniony. Od donacji minęło już parę lat, ale te emocje są wciąż bardzo intensywne.

W Bazie Dawców Komórek Macierzystych Fundacji DKMS zarejestrowałem się pod koniec 2010 roku. Znajoma mojego przyjaciela Tomka zachorowała na białaczkę. Pewnego dnia po prostu zasłabła, zrobiła badania i usłyszała od lekarza tę tragiczną regułkę – przykro mi, ale...

Tomek z przyjaciółmi zaczęli działać. Skontaktowali się z fundacją, nagłośnili problem w mediach i zorganizowali dzień dawcy szpiku w firmie, w której pracowałem. Tomek nie namawiał mnie, po prostu poszedłem, wypełniłem rubryczki, pobrano mi krew i tyle – zostałem potencjalnym dawcą jak ok. 200 innych osób tego dnia. W tamtej chwili nawet nie przeszło mi przez głowę, że za nieco ponad rok „potencjalnym” będę mógł już skreślić.

Któregoś z kolei dnia listopada 2011 roku zadzwonił telefon. Miła pani poinformowała mnie, że pracuje w Fundacji DKMS i ma dla mnie wiadomość. -Być może będzie mógł pan komuś pomóc – usłyszałem. W tej samej chwili serce podeszło mi do gardła i nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Zacząłem się śmiać i krzyczeć tej biednej kobiecie do słuchawki, że to najlepsza wiadomość, jaką mogła mi przekazać. Kiedy już ochłonąłem, stwierdziła, że miło słyszeć taki entuzjazm.


I zaczęło się. Po telefonie wszystko ruszyło z kopyta. Otrzymałem ostateczne potwierdzenie, że pasuję do biorcy, zostałem przebadany dokładniej niż kiedykolwiek w życiu i usłyszałem datę – 22 lutego 2012 roku. Stawiłem się w szpitalu dzień przed pobraniem. Kilkanaście godzin później jechałem już na salę operacyjną. Anestezjolog przystąpił do działania i zapadłem w krótki, błogi sen. Lekarze pobrali szpik bezpośrednio z talerza kości biodrowej, a zabieg trwał ok. 60 minut.

Chłopiec, 1,5 roku, Włoch

tylko tyle, i aż tyle dowiedziałem się na krótko po wybudzeniu z narkozy. Mój bliźniak genetyczny okazał się małą istotką chorą na białaczkę. O tym, ile mój gest mógł znaczyć dla jego rodziców przekonałem się widząc łzy w oczach moich własnych.

Od przeszczepu minęło kilka miesięcy i mogłem zwrócić się do Fundacji DKMS o informację na temat zdrowia biorcy. Wiadomości były dobre – mały walczył dzielnie, przyjął szpik i wszystko układało się świetnie. Niestety do czasu. Kolejny telefon z fundacji ściął mnie z nóg. - Coś jest nie tak, jak powinno. Chłopiec znów potrzebuje pańskiego szpiku – usłyszałem w słuchawce. Decyzja była dla mnie oczywista. Zapytałem jedynie:, kiedy? Tym razem pobrano ode mnie komórki macierzyste z krwi. Cztery godziny siedzenia na wygodnym fotelu i po zabiegu. 360 ml moich komórek ponownie powędrowało do Włoch, na które czekali chłopczyk i jego rodzice.

Dziś sam jestem Tatą i wiem, że zrobiłbym dla mojego dziecka wszystko, dosłownie wszystko! I nie umiem i nie chcę sobie wyobrażać co przeżywali rodzice chłopczyka.Dwa lata po oddaniu szpiku dowiedziałem się, że mój mały bliźniak genetyczny z Włoch żyje i ma się dobrze. O tamtej pory nie mam już żadnych wieści. Chciałbym go poznać, zobaczyć, ale wymiana informacji pomiędzy naszymi krajami jest niemożliwa. Pozostaje mi tylko trzymać kciuki i czekać. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Teraz jego kolej.

Ty też możesz uratować komuś życie!