Aleksandra Deja-Lis - Dawczyni komórek macierzystych

16.04.2021

„Człowiek jest wspaniałą istotą nie z powodu dóbr, które posiada, ale jego czynów. Nieważne jest to co się ma, ale czym się dzieli z innymi”Jan Paweł II

Moja historia z DKMS rozpoczęła się pod koniec 2011r., kiedy czuwałam przy szpitalnym łóżku mojego młodszego, wtedy niespełna 4-letniego synka, który przechodził zapalenie płuc. Dokładnie wtedy, w rogu szpitalnej sali, na ekranie małego telewizorka zobaczyłam spot reklamujący Fundację DKMS. Pamiętam, że łzy popłynęły mi po policzkach, bo pomyślałam sobie o wszystkich chorych dzieciach i ich rodzicach, którzy również są ze swoimi skarbami w szpitalach, ale nie są na „zwykłych” Oddziałach Pediatrycznych, jak w naszym przypadku, ale są na dużo bardziej skomplikowanych Oddziałach. Wiedziałam, że my jesteśmy w trakcie antybiotykoterapii i pewnie za parę dni wrócimy do domu.

Nawet nie próbowałam sobie wyobrazić co myślą i czują wszyscy chorzy i ich bliscy oraz jaka jest ich droga ku zdrowiu. To niewykonalne. Wiedziałam tylko, że muszę i chcę coś zrobić, żeby w jakiś sposób pomóc.

Praktycznie od razu otworzyłam laptopa i zarejestrowałam się jako potencjalny dawca. Kiedy 18 października 2012r. odebrałam maila, że DKMS otrzymało zapytanie o mnie, jako o dawcę komórek macierzystych dla konkretnego pacjenta, skakałam z radości. Telefonicznie Pani Małgosia omówiła mi po kolei wszystkie procedury (choć dziś przyznam się szczerze, że w ogóle nie pamiętam o czym do mnie mówiła). Wiedziałam, że chcę zostać dawcą i nic więcej się nie liczyło! Wypełniłam ankietę zdrowotną, a 24.10 byłam już po pierwszym pobraniu krwi w celu potwierdzenia cech zgodności antygenowej z pacjentem. Zaczęło się długie, w moim przypadku prawie 10 tygodniowe, oczekiwanie. W tym czasie tysiące, miliony myśli, kto? skąd? kobieta? mężczyzna? A może dziecko? I błagalne wręcz prośby ku Niebu, by badania przeszły pomyślnie, bo przecież „mój bliźniak” czeka gdzieś na mnie i nie mogę go zawieść.

Kiedy na wyświetlaczu mojego telefonu zobaczyłam warszawski numer kierunkowy 22 serce zaczęło mi szybciej bić. To była p. Zuzanna, która powiedziała mi, że klinika transplantacyjna potwierdziła zgodność i jestem zakwalifikowana do przeszczepu szpiku. Podała mi termin pobrania oraz metodę wybraną przez lekarza. W moim przypadku była to metoda pobrania szpiku z talerza kości biodrowej. Radość była nie do opisania. Po dwóch tygodniach od rozmowy czekały mnie kolejne, już bardziej szczegółowe badania z krwi, badanie EKG, USG oraz zrobiono mi prześwietlenie płuc. Wszystkie badania przeszłam bez zastrzeżeń, ale było jedno ale…bowiem mój syn na tydzień przed tymi badaniami zachorował na ospę. Mimo, iż ja przechodziłam tę chorobę w dzieciństwie, lekarz miał pewne wątpliwości co do tego, czy nie przesunąć pobrania szpiku w czasie. Swoją decyzję musiał skonsultować z innymi lekarzami, a ja miałam czekać na decyzję. Po paru dniach p. Zuzanna poinformowała mnie, iż pobranie szpiku odbędzie się w wyznaczonym terminie. Szalałam ze szczęścia! Moje życie nabrało głębszego sensu!!! Mimo, iż mam wspaniałą rodzinę, dałam życie dwóm najwspanialszym dzieciom na świecie, czułam, że jestem jeszcze potrzebna na tym świecie, że mogę pomóc ocalić czyjeś życie. Zresztą od momentu otrzymania maila, iż mogę być potrzeba, myśl ta stała się wręcz moją obsesją (w pozytywnym tego słowa znaczeniu).

W końcu nadszedł ten piękny i wyczekiwany przeze mnie dzień. Do szpitala miałam stawić się dzień wcześniej. W tym samym dniu zrobiono mi raz jeszcze badania, a następnego dnia rano byłam już na sali operacyjnej. Noc poprzedzająca pobranie była zdecydowanie za długa. W tym czasie w mojej głowie kłębiły się tysiące myśli. Tych pozytywnych i niestety po raz pierwszy negatywnych. Zastanawiałam się czy wszystko się uda, czy będzie mnie bolało, czy obudzę się z narkozy, bo nigdy wcześniej takowej nie miałam. Na szczęście mój strach okazał się bezpodstawny. Wszystko przebiegło bez najmniejszych komplikacji. A ból - zdecydowanie do wytrzymania! Mówi to osoba, która naprawdę ma niski próg wytrzymałości bólowej!!!! Jedyne co odczuwam dzisiaj to uczucie spełnienia i wewnętrznej satysfakcji, że udało mi się komuś pomóc. Moim „bratem” okazał się 52 letni mężczyzna z Francji.

Na koniec dziękuję przede wszystkim mojemu mężowi Przemkowi, że zawsze był ze mną, że wspierał mnie podczas całego pobytu w szpitalu, moim dwóm skarbom – Jasiowi i Szymonkowi, rodzicom, siostrze, całej rodzinie, przyjaciółkom, jak i również wszystkim koleżankom i kolegom z pracy za słowa otuchy i wsparcia. W szczególności swoje podziękowania kieruje w stronę Pani Zuzanny Jastrzębskiej, całego zespołu DKMS Polska oraz całemu personelowi w szpitalu na Banacha.

Na koniec pragnę pozdrowić mojego biorcę i życzyć mu szybkiego powrotu do zdrowia. Marzę o chwili, by móc dowiedzieć, że wszystko się udało i wrócił do zdrowia. Witaj w rodzinie braciszku!

Ty też możesz uratować komuś życie!