Zrób to na 1,5%
Przekaż 1,5% podatku i wesprzyj walkę z nowotworami krwi.
Historia Dawcy

Justyna Cieślak - Dawczyni komórek macierzystych

Uczucie, że może uratowało się komuś życie, daje większą radość niż wszystkie dostępne rozrywki na tym łez padole. Wiem, o czym mówię, bo zamieszkuję ten padół od ponad 40 lat. Jako dawca szpiku zarejestrowałam się jakieś 10 lat temu. Spontanicznie i chyba nawet bezmyślnie.

A potem nikt się w tej sprawie nie odzywał, więc na długie lata o tym zapomniałam. Kiedy odebrałam telefon od koordynatorki z DKMS-u, miałam mętlik w głowie. Po pierwsze, nie miałam pojęcia, jak to będzie wyglądać. Po drugie, jestem (a właściwie byłam) hipochondryczką i od wielu lat nie robiłam sobie nawet zwykłej morfologii, a wiedziałam, że przed oddaniem szpiku przebadają mnie od stóp do głów. Ale po trzecie, najważniejsze, pojawiła się myśl, że ktoś gdzieś tam umiera, a może ja jestem dla niego jedyną nadzieją, więc nie potrafiłam odmówić. W praktyce wszystko przebiegło o wiele lepiej, niż przypuszczałam. Przebadali mnie w szpitalu (to dodatkowa korzyść – darmowe badania) i okazało się, że jestem okazem zdrowia, więc moje hipochondryczne „jazdy”, jak to najczęściej bywa, były nieuzasadnione. Kilka dni przed pobraniem szpiku robiłam sobie zastrzyki w brzuch z czynnikiem wzrostu. Tego też się obawiałam, a okazało się banalnie proste. Lekarz ostrzegał, że mogę mieć po tych zastrzykach objawy grypopodobne. Nakupowałam sobie leków przeciwbólowych i przeciwgorączkowych, ale – żadnych objawów nie miałam. Jednego dnia trochę bolał mnie dół pleców. To wszystko. Kiedy nadszedł TEN dzień, oczywiście nerwy i emocje były. Bałam się, czy wysiedzę kilka godzin bezczynnie na fotelu, ale panie pielęgniarki tak mnie podpięły, że lewą ręką mogłam ruszać. Pisałam ze znajomymi na Facebooku, wysyłałam SMS-y, czytałam gazetę, gadałam z pielęgniarkami, gadałam z dwoma chłopakami, którzy tego dnia też oddawali komórki macierzyste i… zleciało. Całkiem sprawnie. A siedziałam ponad 5 godzin. Kiedy było już po wszystkim i zobaczyłam, jak pielęgniarki wynoszą woreczek z tym, co oddałam, dotarło do mnie, jakie to wszystko ważne. Bo ktoś tam bardzo czekał na zawartość tego woreczka. I fizycznie, i psychicznie czułam się świetnie. Nie było mi słabo, nic mnie nie bolało. Kiedy wracałam do domu, zadzwoniła do mnie koordynatorka z DKMS-u. Dowiedziałam się, że moje komórki macierzyste lecą do mężczyzny (od początku czułam, że mój bliźniak genetyczny jest facetem) mieszkającego w Stanach. To, co się wtedy czuje, trudno opisać. Najlepiej samemu się przekonać, co polecam!

PS Miesiąc po oddaniu komórek macierzystych na prośbę fundacji zrobiłam sobie badania krwi (już się nie boję!). Wyniki – wzorcowe.

Justyna

Historie Dawców