Moje komórki nie wyruszą w daleką podróż. Zostaną w Polsce i pomogą czyjemuś tacie, może dziadkowi? Powodzenia bliźniaku w dalszej walce!
Od mojej rejestracji w bazie Fundacji DKMS do telefonu, że ktoś potrzebuje mojej pomocy, minęło prawie 9 lat. Dokładnie 3222 dni. Pamiętam, że na początku często myślałem - czy telefon zadzwoni? Czy będę mógł komuś pomóc? Później nawet cieszyłem się, że ten telefon właśnie milczy - to znaczyło, że mój bliźniak jest zdrowy. W między czasie wziąłem udział w programie "Dostępny Dawca" i później w sumie, gdyby nie karta w portfelu, to zapomniałbym, że jestem potencjalnym Dawcą. Aż do pierwszego dnia wiosny tego roku, gdy wracając z pracy odebrałem telefon...
"Dzień dobry, znaleźliśmy Pacjenta, któremu może pan pomóc...".
I tak rozpoczęła się cała procedura. Od wzruszenia, radości, od niepokoju o Biorcę - i od oczywistego potwierdzenia gotowości oddania szpiku. Później poszło szybko: dokładna rozmowa z fundacją, ankieta medyczna, pierwsze badanie krwi. I... czekanie. Bardzo nieznośnie czekanie na decyzję i potwierdzenie, czy będę mógł oddać szpik dla chorego, z którym mam zgodność genetyczną. W końcu zadzwonił telefon z informacją, że wszystko się zgadza. Dostałem termin na badania, planowaną datę pobrania, do tego cała masa informacji, broszur... Od tych przyziemnych - transport i hotel, do tych medycznych. Nie obyło się jednak bez problemów dentystycznych czy kolidujących terminów, ale zmiana planów czy ułamany ząb to nic przy tym, przez co obecnie przechodził Biorca. Wszystko udało się tak ułożyć, że mogłem odliczać dni do szczegółowych badań w klinice. I z każdym tym dniem pojawiało się więcej pytań, na które nie mogłem dostać odpowiedzi. Kim jest Biorca? Jak on znosi to oczekiwanie? Czy się boi? Jakie plany i marzenia zastopowała choroba? No i... czy wszystko się uda? To też taki czas, kiedy bardziej zaczyna się doceniać to, co się ma, bo w jednej chwili wszystko to można stracić przez diagnozę.
Po kolejnym, tym razem bardziej znośnym oczekiwaniu, nadszedł czas szczegółowych badań. Z uwagi na to, że miały się one odbyć wcześnie rano, by uniknąć ryzyka, że coś nieoczekiwanego wydarzy się podczas podróży, wyjechałem dzień wcześniej, po pracy. Ciężko było się skupić na czymś innym niż na myślach - czy wszystko się uda? W końcu odwiozłem do taty psa, a sam pojechałem do hotelu, by na drugi dzień poddać się niezbędnym badaniom. Wszystko przebiegało bardzo sprawnie i sześć godzin spędzonych w szpitalu nie sprawiło żadnych problemów. Badanie krwi, moczu, wywiad z lekarzem i pielęgniarką, EKG, USG, RTG. Wszystko to by potwierdzić, że nie ma żadnych przeciwwskazań do zabiegu, a sama procedura będzie bezpieczna zarówno dla mnie jak i dla Biorcy. Cała ekipa medyczna - niesamowicie pozytywni ludzie, uśmiechnięci, pomocni. Przeprowadzają krok po kroku przez cały proces badań, by na końcu otrzymać zastrzyki z czynnikiem wzrostu. Ale to tylko niewielka niedogodność w porównaniu z tym, przez co przed przeszczepem będzie przechodzić Biorca.
Był to pierwszy dzień astronomicznego lata. Jak widać, mam szczęście do początków pór roku w przyrodzie, oby i Biorca miał dobry nowy początek i mógł cieszyć się jeszcze niejedną wiosną, latem... każdym dniem.
Na kilka dni przed pobraniem, musiałem przyjmować czynnik wzrostu, żeby później komórki macierzyste mogły zostać w odpowiedniej ilości odfiltrowane z mojej krwi. Cztery dni zastrzyków rano oraz wieczorem - i choć może brzmieć to mało ciekawie, to tak naprawdę sam zastrzyk był całkowicie bezbolesny (więcej emocji wynikało z jego samodzielnego wykonania), a skutki uboczne w moim przypadku ograniczyły się do bólu kręgosłupa, mięśni i głowy, ale były całkowicie do zniesienia i nie utrudniały normalnego funkcjonowania.
W końcu nadszedł "dzień zero". W klinice byłem już z samego rana. Rejestracja, próbki krwi i... Toaleta. To był bardzo ważny punkt, by później bez zbędnych przeszkód wysiedzieć w fotelu. Sam proces pobrania komórek przebiegał bardzo sprawnie. Cały czas towarzyszył mi i innym Dawcom świetny personel medyczny. Czas zleciał bardzo szybko. Nie było nawet potrzeby korzystania zbytnio z telefonu. Książka też w moim przypadku nie wchodziła w grę, bo wokół działo się tyle historii... innych Dawców, Pacjentów onkologicznych, personelu. W tym jednym dniu, w jednym miejscu, spłata się tyle ludzkich historii, że jeśli ktoś jeszcze miałby jakiekolwiek wątpliwości, czy to ma sens, na pewno je rozwieje. Po kilku godzinach pobranie próbki komórek - wynik: wszystko w porządku. Na koniec jeszcze osocze i można kończyć całą procedurę. Po zabiegu jeszcze krótkie oczekiwanie na potwierdzenie, że z pobranymi komórkami nie ma żadnych problemów. Na sam koniec otrzymałem legitymację i odznakę Dawcy Przeszczepu. Wychodząc z kliniki, jadąc windą z lustrem, mogłem się szczerze do siebie uśmiechnąć, bo czułem, że zrobiłem coś dobrego i byłem z siebie dumny. Choć nie uważam, że to bohaterski czyn, bo stać na to każdego z nas i każdego do tego zachęcam. Jeszcze w tramwaju zadzwonił telefon z fundacji. Moje komórki nie wyruszą w daleką podróż. Zostaną w Polsce i pomogą czyjemuś tacie, może dziadkowi? Powodzenia bliźniaku w dalszej walce!
W tym miejscu ogromne podziękowania dla całej ekipy Fundacji DKMS za wzorowe prowadzenie krok po kroku przez całą procedurę i dla ekipy z kliniki pobrania, dzięki której były to niezapomniane chwile, a cały zabieg przebiegł bez problemów. Robicie świetną robotę!
A Ty, jeśli jeszcze masz jakieś wątpliwości - czy warto? Czy to ma sens? Nie zastanawiaj się, bo czym jest kilka godzin w fotelu poprzedzonych badaniami i krótkim przygotowaniem w perspektywie możliwości uratowania czyjegoś życia?